Tȟašúŋke Witkó
Dziś już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio obejrzałem film z gatunku „mordobicie dobrego ze złymi”, w którym specjalizowała się niegdyś hollywoodzka kinematografia. Scenariusze takowych obrazów były bardzo do siebie podobne i jednolite, bowiem obligatoryjnie występował w nich bohater pozytywny – najczęściej z atrakcyjną kobietą u boku – oraz zgraja kilkunastu niedomytych, nieogolonych i spoconych łotrów, spędzających lwią część swojego żywota na żłopaniu gorzały w obskurnym barze. Od początku było również wiadomo, że musi dojść do konfrontacji zbójców z białozębnym, kwadratowoszczękim herosem, co oczywiście następowało kilka scen dalej. Finał zwarcia także był przewidywalny – tarzające się po knajpianej podłodze, wstrząsane konwulsyjnymi bólami, tłuste cielska niegodziwców kontrastowały z pobitewnym wizerunkiem ich pogromcy, którego straty i obrażenia ograniczały się najczęściej do oberwanego rękawa koszuli oraz lekko krwawiącego kącika ust.
Kącik ust przestawał krwawić, naturalnie z woli scenarzysty, już kilkanaście sekund później, gdy nasz szlachetny jegomość pędził samochodem na złamanie karku ku granicy stanu, czmychając przed pościgiem skorumpowanego i zblatowanego z ciemnymi typkami szeryfa. Oczywiście, wściekły stróż prawa prowadził za umykającym ogień z rewolweru i wzywał pomoc przez umieszczoną w radiowozie krótkofalówkę, nakazując ustawić blokadę drogi na którejś tam mili. Zwyczajowo przeszkoda była rozniesiona w perzynę, sfatygowany pojazd uciekiniera przekraczał bezpiecznie granicę Teksasu z Nowym Meksykiem, a, w finałowym ujęciu, towarzysząca herosowi białogłowa wieszała się na szyi zwycięzcy. Cała rzecz okraszona była oklaskami dobrych policjantów, którzy szczelnym kordonem otaczali całującą się parę, wysyłając jednocześnie kpiące uśmiechy, w kierunku zrezygnowanego szwarccharakteru, pozostającego karnie na własnym terenie. Wszystko kończyło się szczęśliwie, podobnie jak powyższe bajdurzenie autora niniejszego tekstu, pragnącego solennie zapewnić Czytelników, że nie zgłupiał on całkowicie na stare lata i nie zajął się krytyką filmową, a wciąż pozostał przy krytykowaniu politycznie dziwacznych pomysłów.
Politycznie dziwaczne pomysły dotarły do mnie, po raz kolejny zresztą, kilkanaście dni temu, i tyczyły poszerzenia kompetencji samorządów. Nie wchodząc w szczegóły, można stwierdzić, że wyłonieni w ubiegłorocznej, jesiennej elekcji włodarze niektórych regionów kraju chętnie zrzuciliby z siebie „jarzmo” administracji rządowej, reprezentowane przez urząd wojewody, zwiększyliby niezależność sądów wojewódzkich oraz przestaliby się dzielić z władzą centralną pewnymi daninami bezpośrednimi. W ich ocenie, najlepszym ustrojem dla Polski byłby system podobny do obowiązującego w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej lub Republice Federalnej Niemiec. Powstałoby coś na kształt luźnego związku krain, starannie pielęgnujących – utworzone w wyniku uwarunkowań historycznych i specyfiki zachowań żyjących w nich ludzi – własne odrębności. Wprowadzenie takowego stanu rzeczy argumentowane jest faktem, że to władze lokalne wiedzą najlepiej, czego potrzebują mieszkańcy danych terenów, a dominacja Warszawy jedynie utrudnia im właściwe kierowanie powierzonym obszarem. Co prawda nikt nie podniósł jeszcze sprawy ograniczenia jurysdykcji policji do macierzystego poletka, ale kto mi dziś zagwarantuje, że za kilka lat – w ramach progresu wolności i niezależności – marszałek województwa wielkopolskiego, nie zabroni łódzkiej policji kryminalnej operowania w Kaliszu, a rozgrzany poznański sędzia, który nie miałby nad sobą już absolutnie żadnej zwierzchności, nie nakaże stróżom prawa wypuścić zatrzymanego tam łapówkarza? Teraz już Państwo wiedzą, dlaczego artykuł rozpocząłem żartobliwą opowieścią rodem z planu filmowego, choć do śmiechu nikomu być nie powinno.
Nie powinno też nikogo dziwić, że takowe idee zagościły w głowach osób związanych z największą obecnie partią opozycyjną, choć sami liderzy Platformy Obywatelskiej (PO), oficjalnie, niechętnie chcą firmować swoimi nazwiskami takie pomysły. W przestrzeni medialnej pojawiła się nawet interesująca teza Pawła Kukiza, wygłoszona na antenie jednej ze stacji telewizyjnych, mówiąca o tym, że ograniczenie władzy centralnej ma pomóc liberałom powrócić do zarządzania spółkami skarbu państwa, a co za tym idzie, podnieść ich status ekonomiczny. Nikt z PO oczywiście nie potwierdził słów muzyka, lecz ja jestem w stanie mu w tym wypadku uwierzyć. Pójdę nawet dalej niż Paweł Kukiz i powtórzę konstatację wielu komentatorów politycznych, twierdzących, iż proponowany program, doprowadziłby do rozbicia państwa i to w bardzo krótkim czasie. Nie można wykluczyć scenariusza, w którym województwa, kierowane obecnie przez osoby sympatyzujące z ugrupowaniami opozycyjnymi i niechętnymi rządowi Zjednoczonej Prawicy, w mgnieniu oka zostałyby „spacyfikowane gospodarczo” przez kapitał niemiecki, a następnie, po serii plebiscytów, ogłosiłyby oderwanie od Warszawy i wejście w berlińską orbitę wpływów. Od siebie dopowiem, że ich decyzje najprawdopodobniej osłaniałyby teutońskie koncerny medialne, młotkujące ludzkie umysły klangorem o konieczności uszanowania wyborów wolnych obywateli, zaś brukselscy usłużni stupajowie usankcjonowaliby całą rzecz, ubierając ją w szaty wartości unijnych i przestrzegania praworządności. Znając ludzką naturę, można zaryzykować twierdzenie, że w powstałym tworze, szczeble regionalne zajmowałyby się adopcją zysków, zaś poziomowi centralnemu pozostałaby jedynie absorpcja kosztów. Bankructwo takowego quasi-państwa nastąpiłoby błyskawicznie.
Błyskawicznie należy reagować, i to z całą stanowczością, na wszelkiego rodzaju podobne pomysły. Populistycznemu argumentowaniu strony przeciwnej należy dawać kontrę i powtarzać mantrycznie, że Rzeczpospolita Polska jest od zawsze państwem unitarnym i przy jej geograficznym położeniu oraz politycznym otoczeniu każdy inny model państwowości doprowadzi do jej eksterminacji. Jeśli tego będzie mało, to należy zapytać, dlaczego pomysł zwiększenia autonomii samorządów nie był forsowany w latach 2007 – 2015, czyli w okresie rządów koalicji PO z PSL? Dlaczego Donald Tusk, niepodzielnie władający krajem przez prawie dwie kadencje, nie wprowadził owego ustrojowego raju?
Żaden z piewców proponowanych zmian nie orzekł, co należy zrobić z finansowaniem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, Sił Zbrojnych czy Państwowej Straży Pożarnej. Wszystkie wymienione instytucje są potwornie kosztowne w utrzymaniu, charakteryzują się dużym stopniem jednolitości i spoistości, więc naturalnym pozostaje fakt centralnego nimi zarządzania. Każdy będzie chciał skorzystać z ich zasobów oraz użyć w wypadku zagrożenia, ale nikt nie będzie chciał na nie łożyć, gdyż główne podatki miałyby krążyć w swoistym zamkniętym krwioobiegu wojewódzkim. Degrengolada niedofinansowanych służb mundurowych postępuje ekspresowo, więc szybko straciłyby one zdolność operowania i nie byłyby w stanie wykonać powierzonych im zadań. Załóżmy teoretycznie, że płynąca przez Poznań rzeka Warta podtopi dzielnicę Rataje, a strażacy nie udzielą pomocy, ze względu na brak paliwa w wozach. Kogo prezydent Jaśkowiak okrzyknie winnym – siebie czy premiera, razem z ministrem spraw wewnętrznych? Odpowiedź jest raczej oczywista.
Oczywiste są także intencje osób, wprowadzających przywołane rozwiązania. Oceniam, że zależy im na destabilizacji kraju, stworzeniu bałaganu kompetencyjnego, załamaniu finansów publicznych, a finalnie na narzuceniu Polsce obcej dominacji. Twierdzę, że sprawie należy się przyglądać z wielka uwagą i wciąż monitorować przestrzeń publiczną, bacząc, czy nie pojawiają się w niej podobne, politycznie dziwaczne pomysły.
Howgh!