Jacek Kowalski
We wtorek 15 lipca 1410 roku, w sam dzień Rozesłania Apostołów, król polski Władysław Jagiełło znajdował się oczywiście pod Grunwaldem. Kiedy wysłuchał już kilku Mszy Świętych,
„wsiadł na konia i pozostawiwszy wszystkie insygnia królewskie prócz niesionej przed nim małej chorągwi z wyszytym na niej białym orłem, udał się na znaczne wzniesienie dla obejrzenia wojsk wrogów. Wszedł na położony między gajami pewien pagórek, na którym rozciągała się rozległa płaszczyzna, z której można było łatwo mieć pełny widok na wrogów i oceniając bardziej wzrokowo niż rozumowo siły własne i wrogów, wróżył sobie to pomyślny, to smutny los”.
Zaraz potem król
„Nasyciwszy oczy widokiem wielkiej liczby wroga, zszedł niżej i pasując bardzo wielu Polaków na rycerzy, zapala ich do walki krótkim, ale mocnym przemówieniem, przypominając każdemu o jego godności. A sam tak jak był, siedząc na koniu ponowił spowiedź wobec podkanclerzego Królestwa Polskiego Mikołaja.”
Potem pojawili się posłowie, którzy przynieśli owe sławne dwa miecze. Potem nastąpiło jeszcze parę innych mniej lub bardziej drobnych wydarzeń. Wreszcie król „włożył hełm na głowę i w Imię Pańskie ruszając do walki polecił, by wojsko zagrało hejnał i by rycerze wszczęli bój”.
Zanim jednak oba wojska ruszyły do ataku, król
„trzymając rumaka w ręku daje zlecenie podkanclerzemu Królestwa Polskiego Mikołajowi. Każe mu iść ze wszystkimi duchownymi i pisarzami oraz pozostałym nie biorącym udziału w wojnie i bezużytecznym w walce tłumem do taborów”.
Zarazem
„kiedy zaczęła rozbrzmiewać pobudka, całe wojsko królewskie zaśpiewało donośnym głosem ojczystą pieśń Bogurodzica, a potem potrząsając kopiami rzuciło się do walki. Pierwsze jednak poszło do starcia wojsko litewskie.”
Tak pisze Jan Długosz (w klasycznym przekładzie Zofii Mrukówny), który był nie tylko pierwszym tak doskonałym znawcą i badaczem dziejów ojczystych, ale i utalentowanym człowiekiem pióra. Jego relację z wyprawy grunwaldzkiej czyta się jak trzymającą w napięciu sensacyjną powieść. Toteż, mimo że koniec bitwy jest nam z góry wiadomy, w miarę czytania napięcie rośnie i przechodzą nas ciarki coraz silniejsze.
Skąd on to wszystko wiedział? Ze starszych kronik i dokumentów? Wszystkiego nie mógł jednak stamtąd wyciągnąć. Może więc pozmyślał? Owszem, niewątpliwie, trochę też konfabulował, ale raczej opisując dzieje wcześniejsze. W przypadku bitwy pod Grunwaldem znał wielu jej naocznych świadków. Na pewno z ich relacji – najpierw ojca i stryja, starszych od siebie rycerzy, potem swoich duchownych nauczycieli i zwierzchników. Ich opowieści wywoływały widać dreszcze i rozpalały wyobraźnię – które zaklął potem we opowieści własnej… W której owych świadków przeczuwamy czasem między wierszami tylko, a czasem wprost. Jak w tym fragmencie, który nastąpił po wyżej cytowanych:
„Już podkanclerzy Królestwa polskiego Mikołaj, który zamierzał udać się z kapłanami i pisarzami do obozu królewskiego, wśród potoku łez zniknął z oczu króla, kiedy jeden z pisarzy podszepnął mu, żeby się chwilkę zatrzymał i czekał na starcie się w walce tak potężnych wojsk, bo to rzadkie zaiste widowisko, którego nigdy później nie miano oglądać. Ten ulegając jego słowom zwraca oczy i twarz na walczące szeregi. A właśnie w tym momencie wojska i obydwie strony wzniosły okrzyk, jaki zwykle wznoszą żołnierze przed walką.”
Przyznam, że tu właśnie podczas lektury dreszcz mnie przechodzi. Nie wątpię, że Długosz znał owego pisarza, a jeśli nie znał, to słyszał jego opowieść od kogoś ze środowiska „kapłanów i pisarzy” towarzyszących Mikołajowi Trąbie w ostatnich chwilach przed bitwą. W następnych linijkach Długosz zawarł opis bardziej literacki, wykorzystujący tradycyjne toposy… ale czy przez to mniej przekonujący?
„A kiedy szeregi się tak zwarły, nie można było odróżnić tchórza od odważnego, dzielnego od opieszałego, bo i jedni i drudzy przywarli do siebie jakby w jakimś splocie”.
Czyli, w starym przekładzie Karola Mecherzyńskiego, „jakby w jednym zawiśli tłumie”. Ten właśnie przekład czytał Jan Matejko, twórca genialnego obrazu, trwale zaszczepionego naszej narodowej wyobraźni, na którym postacie walczących „w jednym zawisły tłumie”.